Strony

Sklep zoologiczny od zaplecza - relacja pracownika

Wiele słyszy się na temat warunków panujących w sklepach zoologicznych. Oczywiście nie należy wrzucać wszystkich do przysłowiowego wora. Są sklepy lepsze i sklepy gorsze. W większości przypadków łączy je jedno - sprzedaż zwierząt! Często mawiamy, że pracownicy nie mają wystarczającej wiedzy o sprzedawanych zwierzętach - zgadza się! Są też wyjątki od tego. Niestety biznes, to biznes - zwierzak, kolorowe dropsy, mikro klatki - wszystko ma się sprzedać.




Materiał zamieszony poniżej nie jest naszego autorstwa. Jest udostępniony za zgodą osoby, która w sklepe pracowała. Wnioski zostawiamy dla waszej oceny.

"Zadeklarowałam się, że opiszę jak wygląda hodowla zwierząt okiem pracownika sklepu zoologicznego. Nie jest to łatwe dla mnie, bo wymaga konfrontacji z przeżyciami, do których nie chcę wracać. To co tu opisałam jest często drastyczne i dosadne. Nie mam siły na edycję tekstu, więc za błędy przepraszam.PS: Pierwszy akapit opisuje warunki w sklepie, w którym pracowałam, a wiem, że to jedyny sklep w Poznaniu, w którym było tak kolorowo. Potraktujcie ten opis jako prawdziwy wyjątek od reguły.
Zacznę od tego co przyjemne. Nie bez sprzeczek, kłótni i walki, ale wraz innym pracownikiem doprowadziłam do tego, że zwierzęta w naszym sklepie miały czysto i były karmione przyzwoicie, każdy gatunek oddzielną mieszanką VL, a dietę uzupełnialiśmy o suszone zioła. Z własnych pieniędzy, albo jeśli udało się gdzieś wcisnąć w fakturę kosztową kupowaliśmy świeże owoce i warzywa dla papug. Ponieważ woliera ze zwierzętami była zamkniętą przestrzenią sklepu, faktycznie zwierzęta przez cały czas miały otwarte klatki. Szynszyle biegały z królikami, świnkami i koszatniczkami, szczury osobno, chomiki wcale, bo nigdy nawet nie chciały, a myszy nie dało się później złapać. Jeż był za to wypuszczany na noc. Chomiki, szczury, myszy i świnki były dzielone ze względu na płeć, a ponieważ mieliśmy dość dużo miejsca to zwierzęta nie cisnęły się na małej przestrzeni. Kiedy było gorąco, włączaliśmy im wiatrak. króliki kładły się wtedy na przeciw niego na zimnej posadzce wyciągnięte na całą długość 🙂. Z gadami było trudniej... Stworzenie im odpowiedniej wilgotności i temperatury wymagało dużego nakładu pracy. Karmione były dość różnorodnie, a to, czym je karmiliśmy też wcześniej było karmione. Obierki z warzyw i owoców dla gryzoni i ptaków były dawane świerszczom, a świerszcze później trafiały do agam czy kameleona. To by był koniec sielanki. Jako pracownicy lubiący zwierzęta staraliśmy się zapewnić im dobre warunki, ale nie wszystko było zależne od nas. 
Codziennie właściwie mieliśmy dostawę zwierząt, myszy, szczury, myszoskoczki i chomiki przyjeżdżały z dwóch różnych hurtowni zoologicznych, a szyszki, króliki i świnki od prywatnego masowego dostawcy. Przyjeżdżały w kartonach z paroma dziurkami, które trudno nazwać wentylacją, często siedząc tam przez 12 godzin. Bez jedzenia i picia. Mogliśmy robić zakłady ile z tego co do nas miało trafić przeżyło. Zwłaszcza latem. Po otworzeniu kartonu codziennością były widoki gryzoni z nadjedzonym brzuchem, zjedzoną głową. W transporcie myszy często się zjadały nawzajem. Przyjeżdżały do nas zwierzęta bez łapek, oczu, ze zdeformowanymi częściami ciała, często za młode, żeby przeżyć bez matki. Pamiętam dzień kiedy po raz pierwszy zobaczyłam na wpół zjedzony mózg chomika. 
Pomimo warunków jakie my staraliśmy się zapewnić, nic nie było w stanie wynagrodzić tym zwierzętom tego co działo się z nimi wcześniej, więc jednym z codziennych obowiązków było powyjmowanie "padów", włożenie ich do worków a następnie do zamrażalnika. Wchodziłam na wolierę i czułam ten zapach rozkładającego się ciałka. Otwierałam klatkę z chomikami. Wszystkie siedziały w jednym koncie a drugim leżało coś co kiedyś było ich bratem. Ale mięso w świecie zwierząt się może marnować. Kiedy jedno zwierzę umiera, inne zjadają jego zwłoki. Zdarzało się, że świnkom wypadały odbyty, króliki zdychały na myksomatozę, zwierzętom ropiały oczy, miały grzybicę, rozwolnienie, otwarte rany... Kiedy przytrafia się to Waszym zwierzętom idziecie do weta, ale właściciele sklepów zoologicznych nie chcą wydać stu złotych na leczenie świnki morskiej, którą kupili za 30 złotych a sprzedadzą za 60. Kończyło się to tak, że albo leczyłyśmy same to wszystko co się dało, albo ze swoich pieniędzy opłacałyśmy wizytę u weta. Ten leczył zwierzaki po kosztach a my w zamian za to polecałyśmy go klientom. Zdarzało się nie jednokrotnie, że nie było nas stać na leczenie zwierzaka, więc zostawiałyśmy go do uśpienia, lub opiekowałyśmy się nim tak długo jak długo miał siłę walczyć.Nie zliczę zwierząt, które wzięłam do domu na hospitalizację.Był taki królik, Shaggy. Chory na myksomatozę. Wszystkie śluzówki z dnia na dzień puchły mu coraz bardziej. Wzięłam go do domu, dostawał zastrzyki, probiotyk. Nie miałam dla niego klatki, więc zrobiłam mu kącik w kuchni, gdzie biegał luzem. Przedłużyliśmy mu życie o dwa tygodnie. potem poszliśmy do weterynarza, która go uśpiła. Nie pozwoliłam jej zabrać tego małego ciałka. Wzięłam je ze sobą i w drodze do domu, w lesie, własnymi dłońmi wykopałam mu grób. Leżałam przytulona potem do tej ziemi i nie mogłam się otrząsnąć. Dłonie miałam tak zniszczone, że przez parę dni nie mogłam nimi nic robić. Hodowca tych królików nie miał sobie nic do zarzucenia. Wszystkie w tym czasie padły.


bestpetsinc.com

Kiedyś przyjechał do nas cały miot chomików syryjskich bez oczu, w dodatku niektóre z nich były już w ciąży. Mimo naszych starań i całej wiedzy jaką mieliśmy, urodzon  urodzone maluchy rzadko były wychowywane. Najczęściej matki zjadały je zaraz po porodzie. Jedna świnka była już w zaawansowanej ciąży, kiedy do nas trafiła. Baliśmy się jak jasna cholera. Żadne z nas nie umiałoby sobie poradzić z porodem, a kawie w dodatku często odrzucają młode... Na szczęście znalazła się jakaś dobra dusza, która miała już doświadczenie. Zabrała świnkę do domu a potem dostałam zdjęcia maluchów. Najgorzej jednak było jeśli uciekły nam myszy. Doszło kiedyś, już pod koniec mojej kariery w tym zawodzie do sytuacji, że w sklepie mieliśmy parędziesiąt wolno żyjących myszy. Kierownik zamiast posłuchać naszych próśb i rozstawić żywołapki, postanowił kupić trutkę. Skończyło się to tym, że skręcałam karki tym myszom, które w cierpieniach umierały, nie mogąc się ruszyć. Kiedyś pod biurkiem, na zapleczu znalazłam może 25 dniowego oseska, ledwo dychał, leżał na boku z szeroko otwartymi oczami. W tamtej chwili czułam obrzydzenie do siebie, do kierownika, do ludzi w ogóle. Czułam wściekłość na to, że potrafimy robić takie rzeczy. Że jesteśmy zdolni wymyślać trutki na myszy, które doprowadzają do takiego niewyobrażalnego cierpienia niczemu winnej istocie.

Wiele się nauczyłam. Kiedy masz pod opieką chore zwierzęta, których nie może leczyć weterynarz, starasz się im pomóc jak umiesz. Nauczyłam się czyścić ropienie, zszywać (!) rany, bandażować króliki tak, żeby nie wyciągały sobie szwów. Wiem jak wyciąć martwicę i czym znieczulić skórę dookoła wycinanego fragmentu. Czasami jest albo to, albo nic. Z osoby, która wymiotowała na widok martwego zwierzęcia stałam się kimś, kto potrafił skręcić kark zdychającemu oseskowi...

Drugim trudnym aspektem są klienci. Nie będę się w tej kwestii rozpisywać, bo wkurwia mnie ludzka ignorancja. Przychodzili do nas ludzie, którzy bardzo źle traktowali zwierzęta i pomimo tłumaczeń, próśb i wyjaśnień nie zamierzali zmieniać swojego postępowania. Karmienie zwierząt złą karmą to najmniejszy grzech. byli tacy co kupowali dla chomika syryjskiego klatkę 20/20/20 cm. Albo chcieli trzymać królika w sześćdziesiątce, podczas gdy ten zwierzak musi mieć klatkę dwukrotnie większą... Myślicie, że Wy się wkurwiacie, jak widzicie, że ktoś tu źle traktuje zwierzęta? A spróbujcie pracować w miejscu gdzie dziennie dziesięciu osobą powtarzacie, że NIE WOLNO trzymać złotych rybek w kuli a w odpowiedzi słyszycie "No to co? Jak zdechnie to kupimy następną", O ile kierownik sam nie był dobry dla zwierząt, o tyle cudowne było to, że pozwalał nam takim ludziom mówić, że są skurwielami (dosłownie)."


Nie myśl, że to wyjątek od reguły. Dokładnie tak w większości przypadków wygląda życie zwierząt na zapleczu sklepów zoologicznych. Niestety nie w każdym pracuje ktoś, komu zależy lub kto zwyczajnie lubi zwierzęta. Zanim wpadniesz na pomysł kupna chomika, świnki, królika - zastanów się, czy chcesz być częścią tego okrutnego procederu.


21 komentarzy:

Unknown pisze...

Ciała królików chorych na myksomatozę lub pomór króliczy MUSZĄ zostać w lecznicy i prawidłowo zutylizowane.

Anonimowy pisze...

Ja również pracowałam w sklepie zoologicznym i niestety muszę potwierdzić że takie sytuacje są na porządku dziennym. Pamiętam sytuację kiedy przyszła kobieta z dzieckiem i powiedziała że chce kupić królika bo jej dziecko mówi "kic kic" ale że generalnie nie lubi zwierząt i jej śmierdzą i ma nadzieje że długo nie pożyje i czy może być trzymany w czymś małym... w końcu doszła do tego że nie chce jej się z tym "pieprzyć" i weźmie bojownika - rybkę i będzie trzymała go w szklance i czuje że dziecko się tym będzie interesowało max 2 tygodnie to później no... się go pozbędzie. Chcę zaznaczyć że była to młoda osoba, wyglądająca zupełnie normalnie. Podobnych sytuacji można mnożyć... wytrzymałam niecałe 3 miesiące ...

Unknown pisze...

Ja też pracuje w sklepie zoolo i jestem z tego dumny gdyż mam szefa który się bardzo liczy zwierzęta dostaje tyklo od znanych i sprawdzonych mi hodowców nie muszę sprzedawać byle czego z giełdy o czy nic nie wiem udało mi się mu wytłumaczyć że jeśli chce mieć klientów i to zadowolonych zwierzęta MUSZĄ być zdrowe zadbane i dobrze żywione .pracowałem w kilku zoolo i tylko w tym traktuje się zwierzęta jako czujące istoty

Unknown pisze...

Straszne :(
Ogromnie współczuję nie tylko tym biednym zwierzakom, ale również Autorce tekstu.
Jednocześnie dziękuję, że zdobyła się na odwagę, by to opisać (oraz że pomagała, jak tylko się dało), a Wam, ZaKróliczeni, że opublikowaliście tę treść.

Mayka pisze...

To jest przerażające, a po cholerę ludzie którzy nie lubią zwierząt je kupują to już nie pojmuję w ogóle. Niestety wszystko jest dzisiaj na sprzedaź, pieniądz rządzi ludźmi, a zwierzęta cierpią. Nie dziwię się autorce tekstu, że odeszła, ile można wytrzymać, ale dziękuję że starała się ulżyć tym zwierzakom w miarę swoich możliwości. Nigdy nie kupiłabym zwierzaka ze sklepu, schroniska pękają w szwach a bezmyślni ludzie nakręcają tylko ten proceder handlu i pasmo cierpienia bezbronnych zwierząt

Anonimowy pisze...

Pracowałam kiedys w sklepie zoologicznym w Niemczech, tam masowo rozmnazano myszy na karmę dla węży.
Nikt nie przejmowal sie, ze zwierzeta sa schorowane, mają raka, męcza się, że samce zjadają małe myszy, a matka nie byla w stanie ich chronic.
Nigdy nie kupie juz zywego zwierzecia w sklepie zoologicznym. Polecam za to prawdziwych hodowców, warto za mysz zapłacic 40zł, wie wiedziec, ze jest ona z miejsca, gdzie dbało się o nie, niemal jak o własne dzieci. A poza tym polecam przede wszystkim adopcje, sama miałam adoptowanego skarba, który przeżył u mnie wiele cudownych lat.

Anonimowy pisze...

Mając od zawsze zwierzaki nqchodziłam się po tylu sklepach zoologicznych i widzę spore braki w wiedzy osób tam pracujących i nie raz wciskanie mi kity. Dobrze że studiuje weterynarie i mam kontakt ze specjalistami od dany zwierząt to przynajmniej wiem co za bzdety w tych zoologicznych gadają. Nie raz przesłuchuje się rozmową, a ludzie co nie mają wiedzy łykaja to. Raz wtrąciłam się do rozmowy bo pracownik chciał sprzedać królika rodzinnie która nie ukrywała tego,że raczej królik nie będzie miał kochającego domu,po dziecku bylo widać że to rozwydrzony dzieciak.pracownik do mnie że to biznes to trochę dziwne skoro jeszcze tydzień przed tą sytuacją nie chciał mi sprzedać szczura bi nie chce kupić kanapy,hamak szczurowi.jak tylko mogę ingeruje w niektóre sytuacje.często proszę szefa kliniki gdzie mam.praktyki czy by nie podszedł ze mną do zoologicznego bo widzę stan tych zwierząt i niestety często się okazuje że jest zwierzę w stanie krytycznym i leczymy na własny koszt

Anonimowy pisze...

Mając od zawsze zwierzaki nqchodziłam się po tylu sklepach zoologicznych i widzę spore braki w wiedzy osób tam pracujących i nie raz wciskanie mi kity. Dobrze że studiuje weterynarie i mam kontakt ze specjalistami od dany zwierząt to przynajmniej wiem co za bzdety w tych zoologicznych gadają. Nie raz przesłuchuje się rozmową, a ludzie co nie mają wiedzy łykaja to. Raz wtrąciłam się do rozmowy bo pracownik chciał sprzedać królika rodzinnie która nie ukrywała tego,że raczej królik nie będzie miał kochającego domu,po dziecku bylo widać że to rozwydrzony dzieciak.pracownik do mnie że to biznes to trochę dziwne skoro jeszcze tydzień przed tą sytuacją nie chciał mi sprzedać szczura bi nie chce kupić kanapy,hamak szczurowi.jak tylko mogę ingeruje w niektóre sytuacje.często proszę szefa kliniki gdzie mam.praktyki czy by nie podszedł ze mną do zoologicznego bo widzę stan tych zwierząt i niestety często się okazuje że jest zwierzę w stanie krytycznym i leczymy na własny koszt

Anonimowy pisze...

Też pracowałam w dwóch różnych zoologicznych. W dwóch różnych miastach. I nigdy więcej. Świnki i inny żywy inwentarz jeśli przyjeżdżały żywe i nie zdeformowane to i tak zaraz zapadały na grzybicę. Często umierały. O ironio sklep prowadziła pani weterynarz. Nie potrafiła określić płci więc dochodziło to kazirodztwa. Papugi zadziobywywały nowo przybyłe. Aby były oseski myszy były non stop w ciąży, gadziarze nie zgłaszali się po nie w terminie i tak na inwentaryzacji doliczyłam się ich ponad 300. W wolierze (nie wentlowanej), 3x2m. Gdzie były szynszyle, kanarki, papugi, świnki, szczury, chomiki, króliki, myszoskoczki, koszatniczki, drewnojady i mączniki. Klatka na klatce, akwarium na akwarium. Żeby dostać się i napoić zwierzęta trzeba było często wyjąć jedno zastawione terrarium z pod 6-7 innych. Wiadomo, że te myszy na spodzie często padały z braku powietrza i temperatury. Ryby które przyjeżdżały były po prostu wrzucane do innych, bez kwarantanny, bez odczekania na wyrównanie temperatur. Masowo padały. Grunt by sprzedać, najlepiej tego samego dnia. W pierwszym zoologicznym babeczka była tak cwana, że hodowała ok 40-50 świnek (w tym łyse) na zapleczu. Sprzedawała je stacjonarnie oraz pocztą, w kartonie. W pomieszczeniu nie ogrzewanym zimą, na poziomie piwnicy. Gdy młode padały aby nie płacić firmie za utylizację wyrzucała je do toalety...

Kiwizoo.pl pisze...

Prawda jest niestety taka, że zaledwie mała część sklepów zoologicznych to sklepy działające z pasji czy miłości do zwierząt, dla większości to po prostu czysty biznes, na którym się albo zarobi albo się go zamknie... Również często pracownicy sklepów nie są zainteresowani losem zwierzaków, tylko przychodzą, odsiedzą swoje 8 godzin i wracają do domu. A cierpią na tym zwierzaki...

Anonimowy pisze...

Miałam kilka zwierzaków. Głównie króliki. Uwielbiam je. Mój pierwszy króliczek przez 4 lata swojego życia prawie cały czas chorował. Było mnóstwo łez, niepokoju, nieprzespanych nocy. Ale była i radość, oraz przede wszystkim wdzięczność zwierzaka. Umarł od zadławienia sierścią. Miał pecha. Potem wzięłam drugiego uszaka. Żył cztery dni. Umarł bo miał niewykształcony przewód pokarmowy. Uśpiliśmy go żeby nie cierpiał do końca. Dzisaj wzięłam trzeciego uszaka. Czuję, że tym razem będzie dobrze. Mimo tylu wylanych łez uważam, że warto próbować ratować zwierzaki, nawet jeśli koszt leczenia to dwa zera więce niż koszt kupna nowego zwierzaka. To nie zabawka to przyjaciel i czlonek rodziny.

Anonimowy pisze...

Kupując zwierzę w sklepie zoologicznym teoretycznie go ratujesz, ale na jego miejsce przyjdą nowe, które będą cierpieć tak samo, albo bardziej. To działa na zasadzie popyt-podaż. Im więcej zwierzą się sprzeda, tym więcej nowych rozmnożą dla zysku. Lepiej nie kupować, pozwolić tym będącym tam teraz osobnikom zdechnąć, niż kupić jednego, a potem przez nas kolejne kilka będzie skazane na taki sam los. Trzeba uświadamiać i czekać. Nie dawaj pieniędzy komuś, kto tak traktuje zwierzęta. Kupowanie takich zaniedbanych i niekochanych zwierząt w sklepie, to głaskanie po głowie ludzi, którzy im to robią.

Anonimowy pisze...

Trafiłam na ten wpis szukając jakichś informacji o hodowli zwierząt dla sklepów zoologicznych. Byłam tak głupia i niedoinformowana, że kupiłam dwie koszatniczki w zoologu. Nie przyszłoby mi do głowy, że źle robię. Wydawało mi się, że sklep w centrum galerii to bezpieczne miejsce, które na pewno jest kontrolowane. Sprzedawcy też zapewniali, że zwierzęta mają z profesjonalnych hodowli i selekcjonują te najzdrowsze, najładniejsze. Zapewniali, ze weterynarz je wszystkie bada co tydzień... Kupiłam dwie koszatniczki. Byłam poinformowana, że to samice. W domu zobaczyłam, że większa koszatniczka próbuje kopulować z mniejszą. Oddzieliłam je od razu, sprawdziłam im płeć sama posiłkując się zdjęciami próbnymi z internetu. Miałam samca i samicę - byłam tego pewna. Samca następnego dnia odniosłam do zoologicznego i poprosiłam o wymianę na samicę. Pan niechętnie się zgodził. Następnego dnia przyjechała z "hodowli" samiczka dla mnie. Byłam w szoku, że tak szybko udało się zorganizować małą samicę. Koszatniczki u mnie w domu się dogadały. Samica, którą zostawiłam, na szczęście nie była w ciąży. Może uratowało ją to, że była bardzo agresywna wobec samca. Za to obie samice miały GRZYBICĘ. Mnóstwo stresu, mnóstwo przykrości zwierząt... Koszatniczki na początku bardzo lubiły domowników, były ufne, szybko się zaklimatyzowały. Po tym, jak braliśmy je do weterynarza, podawaliśmy leki do pysków i zastrzyki przestały szukać z nami kontaktu. Gryzły, drapały, były wściekłe. Ja i córka zaraziłyśmy się grzybicą również. Miałyśmy duże, ropiejące zmiany na udzie. Pomimo 2 miesięcy leczenia u koszatniczek nie było widać poprawy. Ja się wyleczyłam, a potem znowu zaraziłam. Córkę calkowicie odseparowałam od zwierząt. Podjęłam decyzję o oddaniu ich i skorzystaniu z pomocy fundacji dla zwierząt. Niestety, kocham zwierzęta, ale nie mogę sobie pozwolić na to, żeby niszczyć swój organizm i narażać swoją rodzinę. Z całej prawej nogi sączyła mi się żółta ropa, nie będę wchodzić w szczegóły... Powiem tyle, że leczyłam się po tych zwierzętach PÓŁ ROKU antybiotykami, sterydami. Wydałam tyle pieniędzy, że szok. Ale to nie wina zwierząt. To wina ludzi, nieodpowiedzialnych ludzi - w tym moja, bo mogłam nie kupować w zoologu. WSZYSTKICH PRZESTRZEGAM

Monika Zawadzka pisze...

Genialny wpis...

Marek Wołos pisze...

Bardzo fajne są sklepy zoologiczne i muszę powiedzieć, że ja chętnie nawet do nich zachodzę popatrzeć co aktualnie mają na sprzedaż. Jeżeli chodzi o rzeczy do pielęgnacji mojego psa to bardzo chętnie zamawiam je na https://sklep.germapol.pl/ gdyż wiem, że ten sklep jest po prostu sprawdzony.

Anonimowy pisze...

Mam w planach założyć sklep zoologiczny, na szczęście kilka lat wstecz w gazecie Bravi był tekst i zdjęcia o tym jak się traktuje te biedaki... do tej pory mam wycinki i za żadne pieniądze nie zgodzę się sprzedawać zwierząt nawet od sprawdzonych hodowców bo nie miałabym wpływu do kogo trafią

Anonimowy pisze...

Żeby ludzie się nie przystraszyli że chomiki mają mało miejsca w klat

Anonimowy pisze...

dokladnie tak samo jak z wpuszczaniem uchodzcow

DomowyPupil pisze...

Niejednokrotnie zastanawiałem się jak wygląda praca w sklepie zoologicznym i czy jest to odpowiednie miejsce dla osób, które kochają zwierzęta.

Piotr.Zolna pisze...

Chciałbym Wam polecić stronę https://zooamor.pl , na której znajdziecie oferte internetowego sklepu zoologicznego, w którego ofercie znajdziecie m.in. karmę dla psów oraz kotów. Jeżeli jesteście zainteresowani ich ofertą, to wszelkie informacje znajdziecie na stronie.

Anonimowy pisze...

za dużo zwierząt rozmrażają sklepie zoologicznym, jak nikt nie kupi ,to wyrzucą do lasu po roku